Doktorat to nie tylko praca nad merytorycznie złożonymi tematami. To także stałe sprawdzanie własnych granic i zetknięcia z mniej lub bardziej przyjaznymi ludźmi. Każdy z tych elementów rodzi właściwe dla siebie trudności, które na potrzeby tego artykułu nazywam „emocjonalnymi kosztami”. Co to są za koszty i dlaczego warto o nich opowiadać? Już wam mówię.
Ten tekst o mały włos by nie powstał. Z jednej strony na początku mojej przygody z Pisarnią postanowiłam, że nie będę stronić od opowiadania o tej nieco gorszej stronie świata akademickiego. Z drugiej jednak strony bardzo zwlekałam z tym konkretnym wpisem. A im dalej od mojej obrony, tym mniej mam ochotę taplać się w mniejszych i większych traumach z przeszłości. Mam wrażenie, że to ostatni moment, kiedy mogę z dość jeszcze świeżym spojrzeniem opowiedzieć o tym, ile emocjonalnie kosztował mnie doktorat. Z waszych wiadomości, które otrzymałam na Instagramie wiem, że nie jestem w moich doświadczeniach odosobniona.
Koszt pierwszy: cena indywidualizmu
Pierwszym problemem na jaki podczas studiów doktoranckich napotyka osoba, która ceni swoją wyjątkowość i indywidualizm, może okazać się debata nad wyborem tematu. Wiemy, że nie może on ograniczać się tylko do naszych preferencji. Że należy uwzględnić masę innych czynników, np. zapotrzebowanie w danym obszarze badawczym lub dostępność danych. Niemniej nie wyobrażałam sobie spędzić 4 lat (a kto wiedział wówczas, czy nie więcej) z tematem, który zupełnie odbiegał od moich zainteresowań badawczych. Nawet jeśli merytorycznie nie był przesadnie trudny.
Pierwszą stresującą sytuacją była więc konieczność ustosunkowania się do propozycji tematu, sugerowanej przez promotora. Młody doktorant nie ma żadnych wytycznych co do tego, jak w takiej sytuacji się zachować. Promotor stoi przecież w akademickiej hierarchii wyżej, niż ja – czy mogę zbojkotować jego sugestie? Co to oznacza dla mojej przyszłej kariery naukowej? Czy mimo wyboru alternatywnego tematu, wciąż mogę liczyć na jego pomoc? Czy będę ponosić jakieś negatywne konsekwencje ze względu na niezgodę na wysuniętą przez niego propozycję?
Miałam szczęście do opiekuna naukowego, który uszanował moje zainteresowania i przystał na temat zaproponowany przeze mnie. Rozmowa na ten temat kosztowała mnie jednak kilka nieprzespanych nocy i wymagała dyplomatycznej akrobatyki. O tym, że decyzja o wyborze „mojego” tematu miała oznaczać pozostanie samej na placu boju, o którym promotor nie miał zbyt dużego pojęcia, miałam przekonać się o wiele, wiele później.
Koszt drugi: ciężar wynikający z niezadowolenia pracodawcy
Bardzo zależało mi szybkim na zyskaniu niezależności finansowej. Rozwalony i bezsensownie rozciągnięty grafik studiów dziennych wywoływał nieustanne poczucie marnowania czasu, czego nie lubię najbardziej na świecie. Na rynek pracy wkroczyłam więc ochoczo już po drugim roku studiów. Zdecydowałam się na dokończenie licencjatu, a następnie magisterki w trybie zaocznym. Gdyby ktoś zapytał, czy nie żałuję tej decyzji, odpowiedź brzmiałaby: zdecydowanie nie. O wiele bardziej do gustu przypadła mi ta skondensowana forma nauki. Cieszyło mnie też zdobywanie doświadczenia zawodowego w tak młodym wieku, mimo że moi bliscy optowali za przedłużaniem dzieciństwa i błogiej studenckiej laby : ) . W praktyce moja decyzja oznaczała jednak 5 dni w tygodniu spędzonych w pracy oraz cały weekend spędzony na uczelni. Czasem zjazdy odbywały się co tydzień, a tryb 5+2 powtarzał się w kółko bez jednego dnia przerwy. Nie pytajcie mnie jak to przeżyłam – nie wiem. Wyparłam to już chyba z pamięci : )
Doktorat nie odbywał się już jednak w trybie zaocznym. Mój pracodawca nie krył niezadowolenia z mojego szalonego grafiku. On zaś wymuszony był koniecznością załatwiania różnych spraw w sekretariacie studiów lub po prostu zajęciami, które odbywały się w najdziwniejszych porach dnia, dostosowanych (jakżeby inaczej) do grafiku prowadzących, nie zaś doktorantów. Ostatecznie zostałam zmuszona do redukcji etatu już na pierwszym roku studiów, przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek stypendium doktoranckiego. Możecie sobie tylko wyobrazić moją rozpacz kiedy okazało się, że tym, co zarabiam, mogę jedynie opłacić mieszkanie.
Nigdy tak wiele razy nie myślałam sobie „rezygnuję!” co na pierwszym roku studiów. Miałam wrażenie, że ani porządnie nie studiuję, ani nie pracuję. Że ciągle biegam między zajęciami a pracą. No i przede wszystkim, że przez konieczność powrotu do finansowego wsparcia rodziny (mimo że od 4 lat byłam już niezależna finansowo) zwyczajnie cofam się w rozwoju. Byłam okropnie zmęczona i niepewna jutra. Moje wyobrażenia o świecie akademickim upadały jedno po drugim.
Koszt trzeci: życie na walizkach
Okazją do ostatecznego rozstania się z moim pierwszym pracodawcą był kolejny wyjazd na stypendium zagraniczne. Wyswobodzenie się ze zobowiązań „pracowych” nie oznaczało jednak braku zobowiązań na uczelni. Okazywało się, że „tu potrzebny podpisik”. Tu jednak sprawdzają obecność na zajęciach, niezależnie od tego, gdzie akurat przebytwa doktorant. A tu jeszcze konieczność wyrobienia odpowiedniej ilości godzin prowadzenia i „wizytowania” zajęć. Nie ma nic głupszego niż wizytowanie zajęć przez doktorantów. To tak jakbyśmy przez 5 wcześniejszych lat studiów jeszcze nie zdążyli się napatrzeć na to, jak można prowadzić zajęcia. Come on!). Nie zliczę ilości podróży, jakie podczas mojego doktoratu wykonałam na trasie Berlin-Kraków. Bywało tak, że wysiadałam z Flixbusa w Berlinie o 4:30 rano. Jechałam do mieszkania jeszcze się zdrzemnąć, a na 10:00 szłam na zajęcia lub do (nowej już) pracy. Dzisiaj dziwię się sobie, że to się w ogóle udawało ogarnąć.
Nie zapominajmy, że doktorat wiąże się także z wyjazdami na szkoły letnie, seminaria, konferencje czy debaty. Choć uwielbiałam tego typu wyjazdy, wiązały się one zawsze z zaawansowaną logistyką. Trzeba było wyprosić urlop w pracy i zorganizować wyjazd. A jeśli środki na podróż gwarantowane były przez uczelnię, dochodziła do tego wyższą matematyka i księgowością (wniosek o dofinansowanie, rozliczenie z dofinansowania). Do tego dochodziła konieczność dogadania się z wszystkimi zainteresowanymi stronami. Wiem, że dla osób mających trudności w kontaktach społecznych, jest to czasami zadanie nie do przejścia. Rezygnacja z wyjazdów oznacza z kolei braki w punktacji koniecznej do rozliczenia roku. A niedobory w punktacji oznaczały obniżenie szans na otrzymanie stypendium. Przypomnę, że ja i najbliżsi mi doktoranci, szliśmy jeszcze tzw. starym trybem studiów, w którym stypendium nie było gwarantowane.
Z życiem na walizkach i „uwiązaniem” do uczelni ze względu na doktorat wiąże się jeszcze ogromna presja na znajdowanie w tym wszystkim czasu na podtrzymywanie relacji z najbliższymi. Nie chcę zagłębiać się w tę dość prywatną sferę, ale wiem, że kto kiedykolwiek doświadczył życia w związku na odległość, ten dobrze zrozumie cały dodatkowy emocjonalny koszt z tym związany.
Koszt czwarty: poczucie własnej wartości
Doktorat wiąże się nie tylko z mierzeniem punktami twojej wartości jako naukowca. Do tego jeszcze jako tako można przywyknąć i albo niechybnie wpaść w wyścig szczurów, albo buntowniczo olać ten system, skazując się jednocześnie na brak dodatkowych zastrzyków finansowych. Nie byłam jednak gotowa na ciągłe porównywanie się z innymi, odbywające się niezależnie od tej punktacji, chociażby podczas konferencji naukowych czy seminariów dla doktorantów.
Ten, kto nigdy nie wpadł podczas doktoratu w pułapkę porównywania, niech pierwszy rzuci kamieniem! Nie wiem jak to się dzieje pod względem psychologicznym, że mózg stale produkuje te sabotujące pytania. Skąd oni to wiedzą? Jak można tak zgrabnie sformułować własną myśl? Jak on to zrobił, że już teraz opublikował tekst w Tym Renomowanym Czasopiśmie? Dlaczego jej slajdy są takie ładne? Jak to możliwe, że jej promotor załatwił dla niej odpłatne prowadzenie zajęć, a mój nie? Skąd on ma czas na dodatkowe angażowanie się w samorządzie? Jak ona to wszystko ogarnia z dzieckiem na ręku, podczas gdy ja i bez dziecka ledwo zipię? O nie, ten znowu pojechał na jakieś Prestiżowe Szkolenie z Zaawansowanych Metodologii – czemu wcześniej o tym nie pomyślałam?
To, jak te pytania mają się do poczucia własnej wartości doktoranta, zostawiam już wam do własnej interpretacji.
Koszt piąty: wieczna improwizacja
Doktorat to stałe poczucie, że „o Boże, nie mam pojęcia co robię, ale przecież nie mogę się zatrzymać!”. Weźmy na tapet prowadzenie zajęć w ramach praktyk doktoranckich. Dam sobie rękę uciąć, że większość z was nie przeszła przez żaden dodatkowy kurs z dydaktyki, zanim została wrzucona na głębokie wody nauczania. Ja z pewnością nie. Gdyby nie mój wrodzony dryg tłumaczenia różnych rzeczy w miarę prostym językiem, co warto chyba zrzucić na karb wychowania w nauczycielskiej (od pokoleń) rodzinie, oraz relatywnie mały strach przed wystąpieniami publicznymi, nie mam pojęcia jak bym sobie poradziła.
Poczucie improwizowania można mieć także budując pytania i hipotezy badawcze, wybierając metodologię czy perspektywę teoretyczną. Nie wiem jak było u was, ale środowisko, w którym ja robiłam mój doktorat, nie było zanadto pomocne jeśli chodzi o podpowiadanie najlepszych strategii badawczych. Jedną z sugestii było zachęcanie do brania udziału w szkoleniach lub warsztatach metodologicznych. Jedno z tego typu wydarzeń naukowych zapamiętam do końca życia. Była to jedna z kilku konferencji, z których wróciłam do domu z płaczem. Nie tylko nie odnalazłam tam podpowiedzi co do najlepszej metody dla mojego badania. Dowiedziałam się też, że arogancja i chamstwo nie są obce światu akademickiemu.
Innym poletkiem do improwizacji są wnioski o granty i finansowania. Co chwilę pojawiają się nowe możliwości ubiegania się o dodatkowe wsparcie badań naukowych. Nie idą one jednak w parze z obiegiem informacji i przeszkoleniem pracowników uczelni z aplikowania o nie i następnego rozliczania się z nich. Nie zliczę ilości rozmów telefonicznych, które odbyłam w celu uzyskania informacji o poprawnej ścieżce postępowania w danej sprawie związanej z finansowaniem. Z niektórymi pytaniami odsyłana byłam bez końca do kolejnych osób, co sprawiało, że czułam się niczym w „Dniu Świstaka”.
Część anegdot ze studiów doktoranckich skutecznie wyparłam. Te jednak, które zachowały się w mojej pamięci prowadzą mnie do stwierdzenia, że cały świat nauki to nic innego jak jedna wielka improwizacja.
Koszt szósty: zostanie z niczym
Ze wszystkich tych trudnych psychicznie rzeczy, najmniej gotowa byłam na to, co wydarzyło się już po tym, jak obroniłam doktorat. A może lepiej: na to, co się nie wydarzyło. Nie dostałam bowiem żadnej propozycji pozostania na uczelni – nawet w formie jakiegoś ułamkowego etatu. Z jednej strony sytuację tą tłumaczono zmianami na uczelni, wynikającymi z wprowadzania reformy szkolnictwa – tzw. Konstytucji dla Nauki – która rzekomo wymagała od uczelni redukcji etatów. Z drugiej strony zaglądając na stronę z ofertami pracy na uczelni wciąż widziałam kilka ciekawych propozycji. Z tym że były one niemal zaprojektowane pod konkretne osoby. Do tego stopnia, że wymogi stawiane przed ewentualnymi kandydatami pasowały do tematów prac doktorskich. Niestety: nie mojej pracy.
Obawiając się takiego obrotu wypadków, zaczęłam rozsyłanie CV do różnych ośrodków naukowych jeszcze przed obroną. Poszukiwanie pozycji odpowiadającej moim kompetencjom i zainteresowaniom zajęło w sumie 8 miesięcy. I były to jedne z najgorszych pod względem psychicznym miesięcy w całym moim dorosłym życiu. Ta sytuacja ugodziła w niemal wszystkie moje przekonania na temat świata nauki. Niestety także w wiarę we mnie samą i moje umiejętności. Przez cały okres „bezrobocia” słyszałam w głowie echa zapewnień o „szansach na zatrudnienie na uczelni”, którymi byłam przekonywana do doktoratu na samym początku i później motywowana w licznych chwilach zwątpienia. Nie mogę tego nazwać inaczej niż ogromnym rozczarowaniem.
Wypadałoby zakończyć jakimś wnioskiem…
…ale wyjątkowo trudno jest mi je sformułować. Jest to niewątpliwie jeden z najbardziej osobistych wpisów na Pisarni i przynajmniej trzy razy uroniłam łzę nad klawiaturą. Nie żartuję.
Nie ma wątpliwości co do tego, że świat nauki sprzyja w jakiś dziwny sposób produkcji negatywnych emocji. Jest oparty na ambicji i rywalizacji. Nie jest wolny od chamstwa i bezduszności. Nie jest także wolny od zwyczajnych oszustw i nadużyć. Tych na szczęście nie doświadczyłam na własnej skórze, ale znam z opowiadań. Tyczy się to nie tylko Polski, ale także młodych naukowców w innych zakątkach świata. Dobitnie przekonuje o tym historia Christine z bloga Scholar Culture, która opowiada o problemach psychicznych i zdrowotnych, towarzyszącym jej karierze naukowej.
Bardzo chciałabym wam życzyć, aby wasze doktoraty (i studia generalnie) były łagodne dla was. Dla waszego zdrowia i poczucia własnej wartości. O ile to możliwe, stawiajcie wyraźne granice. Szukajcie balansu między waszymi naukowymi ambicjami a własnym samopoczuciem. Wprowadzajcie zdrowe nawyki i ćwiczcie pozytywne myślenie. O kilku moich sprawdzonych metodach w tej materii pisałam w artykułach:
– Self-care a praca umysłowa, czyli o tym jak nie dać się zwariować – link
– 7 dobrych nawyków, bez których mój doktorat nigdy by nie powstał – link
W mediach społecznościowych „odfollowujcie” osoby, które wzmacniają wasze niepokoje i budują atmosferę niezdrowej rywalizacji. Niestety wiele „studygramów” ma taką tendencję i sama obserwuję teraz zaledwie kilka z nich. Szukajcie takich miejsc w sieci, które motywują zamiast zniechęcać. Które wywołują uśmiech na waszej twarzy, zamiast dorzucać kolejne kamyczki do kosza waszych zmartwień.
Na mnie bardzo relaksująco wpływają miłe dla oka i podnoszące na duchu konta, takie jak:
Bardzo chciałabym, żeby do takich „nieoceniających” i zdrowo motywujących miejsc w sieci zaliczała się także Pisarnia. Jeśli w jakiś sposób nie udaje mi się realizować tego celu i masz jakieś spostrzeżenia dotyczące mojej działalności w sieci, będę wdzięczna za wszelkie podpowiedzi.
A jeśli masz potrzebę i odwagę podzielenia się emocjonalnymi kosztami, których wymagał od ciebie twój doktorat, będzie mi bardzo miło za wiadomość od ciebie w komentarzu poniżej.
Cieszę się że trafiłam na ten artykuł. Luźno zastanawiałam się nad doktoratem, ale po przeczytaniu wpisu chyba jednak jeszcze głębiej przemyślę ten plan. Już moja rozrośnięta magisterka nieco mnie przytłoczyła (organizacyjnie i emocjonalnie), a jeżeli w taki sposób jak piszesz wygląda pisanie doktoratu, to obawiam się że to może być nie na moje siły (pytanie czy czyjekolwiek). W nauce szukałam schronienia od wybranej dawno temu ścieżki artystycznej, ale widzę że jednak niewiele się one od siebie różnią – wśród naukowców jak widać jest taka sama presja i wyścig, jak na ASP i w galeriach czy biurach projektowych. Wielka szkoda :<
Doktorat, kilkoro dzieci, praca. Istna gehenna. Pracę napisałem w cztery lata. Jest na etapie sprawdzania przez promotora. Wiem, że będzie wiele poprawek. Generalnie czuje się podle – naukowo wypalony, sfrustrowany realiami uprawiania nauki, znerwicowany, osamotniony (mam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie, nawet żona), nawet na tak zaawansowanym etapie doktoratu mam wrażenie że ta droga nie ma końca, bo ciagle będzie coś nie tak, coś do poprawy. Budze się rano i od razu myśl o doktoracie – humor na pół dnia popsuty. Do tego wszystkiego świadomośc, że doktorat nie da mi w zyciu zawodowym nic szczególnego (dodatek do pensji). Po tych kilku latach wydaje mi się, że nic nie wiem i nie umiem (zwłaszcza pisać). Gdzie się podziałem dawny ja – człowiek zakochany w swojej dziedzinie, triumfujący z faktu nia się do szkoły doktorskiej? Doktorat pokazał mi jedno – uprawianie nauki demoluje życie osobiste, rodzinne.
Dziękuję, że podzieliłeś się swoim doświadczeniem.
Cześć! Jak się cieszę, że nie jestem w tym wszystkim sama. Mój doktorat jest trochę inny od wszystkich, bo wdrożeniowy. Polega on na tym, że pracując w firmie równocześnie rozwijasz się naukowo i jeszcze pomagasz firmie w rozwiązaniu jakiegoś problemu/ stworzeniem produktu. Dodatkowo minister płaci Ci stypendium, także w ogóle sytuacja z zewnątrz idealna, wygrać życie. Szkoda tylko, ze oczekiwano stawiane wobec takich doktorantów są zupełnie nie do spełnienia. Praca 8h dziennie na etacie, zajęcia na uczelni, dodatkowo badania, uczestnictwo w konferencjach, publikacje, prowadzenie zajęć doktorskich.. to istny koszmar. Zwłaszcza kiedy w ciągu 4 lat doktoratu awansujesz w pracy i zajmiesz zupełnie inne stanowisko niż poprzednio. Obecnie jestem na 2. Roku doktoratu, rok temu awansowałam, długo wyjeżdżam służbowo za granicę. Nie mam pojęcia jak mam to wszystko pogodzić, nie latając niewyspana z wywieszonym jęzorem… juz nie mówiąc ze stypendium od października nie wpłynęło bo wdrożeniowych ministerstwo traktuje jak gorszy sort, tzn może i lepszy bo teoretycznie posiadający wypłatę która pozwala im przeżyć z miesiąca na miesiąc. Takie lekceważące zachowanie dodatkowo nie pomaga i dziwie się sobie po co mi to wszystko. Moje podejście w ciągu tych 2 lat do życia diametralnie się zmieniło i zamiast korzystać z życia i swobody, która mam, gdyż mam na prawdę fajną pracę zawodową oraz życie osobiste.. to spędzam czas na robieniu po łebkach doktoratu który nie sprawia mi przyjemności i nawet nie zawoła ambicji… Bardzo rozważam rzucenie tego wszystkiego, gdyż młodych lat nikt mi nie wróci. A czy z doktoratem mam szanse na lepsza prace? Nie wiem, aktualnie widzę ze nie ma to chyba większego znaczenia.
Dzięki za ten artykuł!
Cztery lata temu rozpocząłem drugie studia doktoranckie. Pod koniec pierwszego roku drugich studiów doktoranckich obroniłem się. Kontynuowałem pisanie drugiej pracy. Po trzech latach napisałem drugą pracę. Mój promotor, który wówczas przebywał na urlopie naukowym, skierował mnie na seminarium do jedynego profesora belwederskiego w instytucie. (Profesor belwederski opiniuje wszystkie doktoraty powstałe w instytucie). Profesor belwederski zrugał moją pracę jako niemieszczącą się w dyscyplinie. Mimo tego promotor namówił mnie, aby spróbować otworzyć przewód. Do otwarcia przewodu za pierwszym podejściem nie doszło. Rada dyscypliny zasugerowała przemyślenie metodologii pracy. Po „wakacjach z metodologią” otworzyłem przewód. Promotor poszedł na kolejny urlop – tym razem zdrowotny. W ciągu kilku miesięcy napisałem pracę na nowo, ale jej jakość merytoryczna (nierozwinięte dostatecznie wątki, które pojawiły się podczas poprawiania), a także formalna (co jest moją „piętą achillesową”), pozostawia wiele do życzenia. Promotor na jej temat milczy, a obronić wypadałoby się do końca roku kalendarzowego, gdyż należę do ostatniego rocznika przed powstaniem szkół doktorskich.
Rozpoczynam w tym roku doktorat, nad którym to zastanawiałem się od ostatnich trzech lat. Dziękuję za cenne wskazówki i sprowadzenie na ziemię w kilku kwestiach.
Pozdrawiam.
A czy miała Pani dorobek naukowy?
Najlepiej zagraniczny z Impact Factorem?
Jaka to była dziedzina naukowa?
Pozdrawiam!
Miałam, ale nie ma to większego znaczenia. Odkąd prowadzę Pisarnię zetknęłam się już z wieloma doktorantami, o różnych osiągnięciach naukowych, z różnych dyscyplin naukowych, którzy mają takie same problemy.
Cześć!
Trafiłam przypadkiem na Twój wpis. Czytając go, mogę powiedzieć, że niesamowicie utożsamiam się z Twoimi odczuciami i przeżyciami.
Właśnie rozpoczęłam trzeci rok studiów. Mam już dosyć gonitwy za punktami, które nie zbyt wiele wniosły do części doświadczalnej mojej pracy doktorskiej.
Przyszłam do promotora również z swoim tematem – o którym On nie ma pojęcia.
Czuję, że stoję w miejscu i nie widzę w mojej pracy najmniejszego sensu.
Agata, w samo sedno! Pod wieloma kosztami się podpisuję, mogłabym dodać kilka innych.. niby jestem już bliżej niż dalej, ale jakoś mądrzejsza się nie czuję. Dobrze, że o tym wszystkim napisałaś. Myślę, że tworzysz miejsce dobre, pomocne i wywołujące uśmiech na twarzy ???? cieszę się, że Cię poznałam i mocno kibicuję!
Dziękuję! <3