Jakiś czas temu podjęłam się tutaj udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy do pisania naukowego trzeba mieć talent. Uważam, że był to jeden z ważniejszych artykułów na tym blogu. Już wtedy wiedziałam, że przyjdzie mi jeszcze rozprawić się z drugim obciążającym nas przekonaniem, że do pisania potrzebna jest także wena. Zabierzmy się więc za nie dzisiaj. Gotowi?
Mam to szczęście, że autor Pisarni jest tylko jeden i jestem nim ja. W związku z tym mogę pisać bardzo szczerze i osobiście. I tak też – wyjątkowo szczerze, jeśli nie brutalnie – opowiem wam o tym, co sądzę o wenie. A sądzę niewiele, bo nie jestem pewna czy wena w ogóle istnieje. Z pewnością nie w tym mitycznym i „magicznym” sensie.
Wena to taki gość, który siedzi obok, pali cygaro i się z ciebie śmieje
Na mój sposób myślenia o wenie duży wpływ miało to, co na jej temat przeczytałam w Pamiętniku rzemieślnika Stephena Kinga. W polskim tłumaczeniu tej książki poświęconej sztuce pisania mowa jest o „muzie”, ale chodzi w zasadzie o jedno i to samo. O jakąś nadzwyczajną siłę, na którą zdarza się oczekiwać pisarzom.
Zobaczcie, co King ma do powiedzenia na jej temat:
Owszem, istnieje muza, ale nie sfrunie nagle do waszego gabinetu i nie rozsypie po maszynie do pisania bądź komputerze twórczego pyłu. Muza to gość mieszkający w piwnicy. Żyje pod ziemią. To wy musicie zejść do niego. A kiedy tam traficie, pozostaje wam urządzić mu wygodne mieszkanie. Innymi słowy, nie unikniecie ciężkiej pracy, podczas gdy muza będzie siedział z boku, palił cygara, podziwiaj swoje nagrody z zawodów kręglarskich i udawał, że was nie dostrzega.
Myślicie, że to sprawiedliwe? Ja uważam, że tak. Może nie wygląda on imponująco i nie jest zbyt rozmowny (kiedy ma wolne, mogę liczyć, że najwyżej mruknie coś w odpowiedzi), ale niesie ze sobą natchnienie. To słuszne abyście wy musieli odwalać całą robotę i siedzieć po godzinach, bo ów faciecik z cygarem i skrzydełkami ma przy sobie torbę pełną magii.
S. King, Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, Warszawa 2001, s. 114.
Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie ta wizualizacja jest bardzo przekonująca. W momencie, w którym przestajemy myśleć, że wena (lub muza) to taki uroczy aniołek, który sfruwa na nasze biurko i mocno dopinguje, aby nam się dobrze pisało, przestajemy tak bardzo na nią liczyć. To trochę tak jak pożegnanie się na zawsze z krzepiącą myślą, że święty Mikołaj istnieje naprawdę.
Obraz grubego faceta z cygarem, mieszkającego w obskurnej piwnicy, który ma głęboko w nosie nasz stosunek do pisania, o wiele bardziej działa na moją wyobraźnię. Przestaję po prostu na niego liczyć! Zakasuję rękawy i zabieram się do roboty. Sama!
Nie czekam aż przyjdzie wena – wolę łapać „flow” w działaniu
W związku z powyższą marną opinią o wenie, o wiele częściej w kontekście pisania posługuję się pojęciem „flow”. Czyli takiego stanu, kiedy już nie widzę nic poza ekranem mojego komputera. Nie słyszę nic oprócz własnych myśli w głowie i miarowego stukania palcami o klawiaturę. Jest to świetny stan, ale – uwaga – osiągany już podczas pisania. Nie zdarzyło mi się spotkać mojego „flow” idąc chodnikiem i jedynie myśląc o pisaniu. Pojawia się on dopiero wtedy, gdy podejmę decyzję o tym, że dzisiaj będę pisać, siądę do biurka i spróbuję jakkolwiek ruszyć z pracą pisarską. I uważam, że właśnie tym diametralnie różni się on od naszego wyobrażenia o wenie.
O tym jak się zabieram do pisania (niezależnie od tego, czy mam na to ochotę), pisałam już w kilku artykułach na blogu, do których lektury gorąco was zachęcam:
- 5 kroków, od których zawsze zaczynam pracę nad nowym tekstem naukowym
- Jak wyrobić w sobie nawyk pisania? 7 sprawdzonych sposobów
- Dlaczego nie wychodzi ci pisanie pracy dyplomowej?
- 7 dobrych nawyków, bez których mój doktorat nigdy by nie powstał
Uważam, że wyrobienie w sobie nawyku pisania jest sprawą o wiele ważniejszą, niż czekanie na jakąkolwiek wenę. Nawyk taki pozwoli nam bowiem posuwać prace nad tekstem do przodu, niezależnie od tego, czy złapiemy jakiekolwiek „flow” czy też nie. Jest to ważne zwłaszcza wtedy, kiedy gonią nas terminy i zwyczajnie nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek przestój.
Takie rozwiązanie proponuje właśnie King, kiedy pisze, że:
Nie czekajcie na muzę. Jak mówiłem, to uparty facet, zupełnie niepodatny na twórczą gadaninę. Nie mówimy tu o tabliczce do rozmów z duchami ani o świecie ponadzmysłowym, lecz o pracy równie zwyczajnej jak kładzenie rur czy kierowanie dalekobieżnymi ciężarówkami. Waszym zadaniem jest dopilnować, by muzy wiedzieli, gdzie was znaleźć co dzień od dziewiątej do południa bądź od siódmej do trzeciej. Jeśli będą to wiedzieć, zapewniam was, ze wcześniej czy później zjawia się, paląc cygara i rozsiewając czary.
S. King, Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, Warszawa 2001, s. 124.
Czy ta myśl może być smutna? Możliwe, że tak. Ale zwróć uwagę na to, w jak ogromnym stopniu odpuszczenie oczekiwania na wenę uniezależnia cię od czynników zewnętrznych. Zwłaszcza tak mało uchwytnych i „magicznych”, do jakich zdecydowanie należałoby zaliczyć wenę.